Właśnie stamtąd wróciłam. Jadłam ludzki chleb z ludzkimi ludźmi. W Lubniewicach.
Ludzki chleb i ludzkie ogórki to produkty natury, niepryskane, bez konserwantów. Tak nazywa się je przy stole kuchennym państwa Stecyszyn.
A ja nazwałam miłych gospodarzy częstujących tymże chlebem ludzkimi ludźmi. Bo oni też, w przeciwieństwie do niektórych, nieludzkich ludzi, naturalni tacy, nasłonecznieni zdrowo we własnym ogrodzie, mówiący ludzkim językiem, piękną polszczyzną rodem z najlepszych lektur, w dodatku dobrzy, z sercem na talerzu, podanym obok tego ludzkiego chleba i ogórka. Takich ich poznałam zimą i odwiedziłam ponownie wczesnym latem. Ja, nomadka, która rzadko wraca w te same miejsca. Tylko w Lubniewicach i w Warszawie byłam w tym roku dwa razy.
Lubniewice to równie niezwykłe miejsce jak Hania i Janek. Trafili tam przypadkiem, chętnie zostali i żyją sobie teraz w przepięknym domu na górce, nad Arianką. Ładni ludzie w ładnym miejscu. Pasują do miasteczka dwóch jezior i dwóch zamków tak samo jak piękna okolica do nich. Napotkani na cichych uliczkach lubniewiczanie kłaniają się w pas popularnej parze emerytowanych nauczycieli.
W domu nadariańskim przytulnie i swojsko. Jedzonko smaczne, uszykowane pracowitymi rączkami Hani. Poranek na tarasie, z widokiem na rozległe łąki. Mocna kawa, zapach maciejki. Orgia ciszy. Popołudnie w dolince nad Arianką, przy ognisku i grillowanych pysznościach. Nad głową czujna kania. W strumyku płochliwy zaskroniec. Za plecami awanturuje się turkuć podjadek. Końcówka wieczoru przy kominku, w którym napalił Janek. W dłoni szklaneczka z czymś rozgrzewającym.
Ciekawe rozmowy. Fajne historie, z życia wzięte. Wspominki. Anegdoty, przy których buzia śmieje się od ucha do ucha. Rodzinne powiedzonka, które zarażają przybyszów optymizmem, łagodnym spojrzeniem na bliźnich. Poczucie, że świat się na chwilę zatrzymał, wyprostowały życiowe ścieżki. Tam frazes nie wydaje się wyświechtany, spadają ze zmęczonych twarzy maski. Wszystko nabiera naturalnych rozmiarów. Ludzkich takich.
Weekend u ludzkich ludzi. Oj, chyba jeszcze do Was wrócę, kochani. I to nie raz.
P.S.
Przyleciały ze mną z Londynu do Poznania dwie ciekawe grupy pasażerów. Pierwsza to poważni panowie z orkiestry, obładowani instrumentami w futerałach. Jeden z nich wsiadł do kabiny owinięty olbrzymim złocistym puzonem, wystającym mu nad głowę na jakieś pół metra. Niczym w filmie Barei. Druga grupa to przystojni, ciemnoskórzy sportowcy, wyróżniający się kolorowymi koszulkami. „Będzie się działo w Poznaniu” – pomyślałam o jednych i drugich z sympatią.
W niedzielę zjawili się w kolejkach do samolotu ci sami gracze. Muzycy rozluźnieni, pewnie dali czadu na jakimś dobrym koncercie. Człowiek-puzon pozował do zdjęć zarówno kolegom z zespołu, jak i współpasażerom. Piłkarze wymachiwali na prawo i lewo pucharem z napisem I MIEJSCE. „Zrobili swoje, wracają zadowoleni” – oceniłam towarzystwo. Ale ja też nie mogę narzekać. 24 godziny spędzone w podróży po to, aby pobyć jedną sobotę z przyjaciółmi, okazały się dobrze zainwestowanym czasem.
Poranna sielanka: słonko, Jolka i Hanka (do posłuchania)
Lubniewickie osobliwości 🙂
Klimaty nadjeziorne
Pośród pałacowej zieleni
Z Jolą i stróżem książęcych włości, który z powodzeniem zastępuje rycerza na białym koniu 🙂
Zachuchane stecyszynki, tudzież Satyr i jego Haneczka (w trzech odcinkach) 🙂
Szaleństwa nad Arianką
Czas zatrzymał się na chwilę przy ognisku
Blondynki trzy
Ludzki ludź dziękuje i Cię ściska, choć czuje się nadmiernie polukrowany.
PolubieniePolubione przez 1 osoba